Na górze świeci słońce, na dole jest trochę chłodno, ale w pobliżu Nanaimo na kanadyjskim Pacyfiku pozostajesz pod wodą tak długo, jak to możliwe, ponieważ nigdy nie wiesz, co możesz zobaczyć, mówi JO CAIRD
Fotografia: STEVE PRETTY
WILCZĘO-WĘGORZ, MIESZANIE skorpiona i mureny, tylko bardziej zębatej i brzydszej, wysuwa swą masywną głowę z dziury w rafie porośniętej wodorostami.
Prawie ukryta za nim w norze jest samica, mniejsza od swojego partnera i znacznie bardziej nieśmiała – a może po prostu zajmuje całą przestrzeń i nie może zajrzeć do środka.
Minęło zaledwie kilka minut, odkąd rzuciłem się z 30-stopniowego upału kanadyjskiego letniego dnia do chłodnych, zielonych wód u wybrzeży wyspy Vancouver. To, co na początku wyglądało na raczej nudne miejsce do nurkowania, ożywa przede mną, pełne dziwnie wyglądających stworzeń, jakich nigdy wcześniej nie widziałem.
Najpierw węgorze wilcze; następnie kilka wspaniałych cytryn morskich, jasnożółtych i płaskich jak naleśniki; potem pióro morskie, falliczne i dziwne, wypluwające chmurę piasku, gdy podchodzę, żeby przyjrzeć się bliżej.
Ed Singer, właściciel Sundown Diving i mój kapitan podczas tej wycieczki po miejscach nurkowych w pobliżu sennego miasta Nanaimo, nurkuje w tym konkretnym miejscu od ponad dwudziestu lat.
Tyle że zamiast przypłynąć łodzią, Ed mówi mi, kręcąc głową nad własnym młodzieńczym szaleństwem, zwykł to robić w formie nurkowania z brzegu. "Czy było warto?" – pytam, spoglądając na ponad 300 m wzburzonej wody w stronę północnych przedmieść Nanaimo.
„Najlepiej łodzią” – mówi z uśmiechem.
Widoczność w Clark Rock nie jest fantastyczna – tego lata na zachodnim wybrzeżu Ameryki Północnej zakwitły niezwykle duże glony – ale 10 m w zupełności wystarczy, aby zlokalizować zamieszkującego to miejsce giganta Pacyfiku ośmiornica.
Wskazówki Eda – „skręć w lewo przy znaku drogowym i idź dalej, aż znajdziesz głaz otoczony rozbitymi skorupami krabów” – brzmią tak, jakby były bardziej przydatne na górze niż na głębokości 1 m, ale okazują się trafne. włączone – nawet jeśli ośmiornica dana osoba nie zostanie przekonana do pokazania mi więcej niż kilku różowych macek.
Znalezienie drogi powrotnej do znaku drogowego, a stamtąd do linii, przy której zacumowany jest 8-metrowy statek Ed's Grady White, Calle Sea, przekracza moje możliwości ze względu na pojawienie się termokliny tak gęstej, że ledwo widzę swoją rękę przed moją twarzą.
Wytrzymuję przez chwilę, spoglądając przez mrok na tęczę ryb skalnych żerujących wśród licznych wodorostów blaszkowatych, ale to nic nie daje – straciłem orientację i im szybciej się do tego przyznam, tym lepiej.
W GÓRĘ O 15M VIS jest znacznie lepszy, a ja zostaję nagrodzony wspaniałym widokiem szerokich liści wodorostów byczych falujących w skąpanych w słońcu falach.
Po prawie godzinie w 13° wodzie robi mi się zimno suchy skafander, ale rozciągam to doświadczenie tak długo, jak mogę, nie chcąc odrywać się od ciągle zmieniających się wzorów światła i koloru.
Po powrocie na łódź rozgrzewka nie zajmuje dużo czasu – mój kumpel-fotograf ma odwrotny problem: doznaje lekkiego poparzenia słonecznego, gdy czekamy, aż upłynie przerwa na powierzchni w palącym słońcu Zachodniego Wybrzeża.
Następny w kolejce, jak mówi Ed, wyciągając z lodówki stos składników na kanapki, jest Rivtow Lion, statek ratowniczy używany przez Brytyjczyków na północnym Atlantyku podczas drugiej wojny światowej, zanim został przekształcony w holownik stoczniowy.
Jako członek stowarzyszenia Nanaimo Dive Association (NDA) Ed odegrał kluczową rolę w jego zatopieniu, które miało miejsce w płytkich, osłoniętych wodach zatoki Departure Bay w 2005 roku.
Miejscami trudno rozpoznać kształt wraku, dlatego jest pokryty pierzastymi ukwiałami. Upiornie białe, niektóre tak długie i grube jak przedramię, a pióropusz tak duży jak twarz, sprawiają, że nurkowanie na tym 48-metrowym statku jest zdecydowanie niesamowitym przeżyciem.
Przyglądam się potężnej śrubie napędowej, po czym opuszczam płetwę nad pokładem – mniej więcej na poziomie na głębokości około 18 m – i zeskakuję do maszynowni, która jest czarna jak smoła, a każda powierzchnia pokryta jest rdzą.
Jest mieszkaniec ośmiornica tutaj też, ale z tym nie mam więcej szczęścia niż z poprzednim – jest ukryty pod kadłubem po lewej stronie, widać tylko kilka macek, jeśli położę się płasko na brzuchu na porośniętym glonami dnie morskim na głębokości 27 m.
Szybki wypad na dziób, potem czas na ponowne odnalezienie cumy i wypłynięcie na powierzchnię.
Kilka minut później jesteśmy z powrotem na molo w mieście – co czyni to jedno z najwygodniejszych i najłatwiejszych nurkowań wrakowych, jakie kiedykolwiek robiłem.
Następnego ranka doświadczam nurkowania wrakowego Nanaimo na zupełnie inną skalę. Po odzyskaniu mojego sprzętu z przechowalni Eda na nabrzeżu, kierujemy się pod torem lotu hydroplanów do tuż przy Snake Island, gdzie dwa ogromne kanadyjskie okręty wojenne leżą od końca do końca na głębokości około 40 metrów.
HMCS Saskatchewan i HMCS Cape Breton, mierzące odpowiednio 112 m i 125 m długości, wymagały niezliczonych nurkowań, aby je zbadać. Mam czas tylko na jeden i zdecydowałem się na „Sask” (jak go nazywa Ed), ponieważ był to pierwszy ze sztucznych wraków Nanaimo (zatopiony w 1997 r.), a zatem jest domem dla większej liczby organizmów morskich niż sąsiedni statek.
Z MARKIEM BRIGHTEM z Sundown Diving jako mój przewodnik, podążam wzdłuż linii śródokręcia w dół (linki znajdują się również na dziobie i rufie), aby sfotografować maszty, mostek, sterówkę i działa z góry.
Ryby skalne wyróżniają się ciemnością na tle jasności tysięcy pierzastych ukwiałów, a wokół mnie w wodzie wiszą maleńkie meduzy.
Kiedy docieram do rufy i odwracam się, aby spojrzeć wstecz na odległość, którą właśnie przebyłem (z widokiem na około 15 m, to naprawdę warty zobaczenia), przeszkadzam dużemu kabezonowi, podobnemu do skorpiona.
Niezadowolony przenosi się do bardziej osłoniętego miejsca na pokładzie.
Przyglądam się temu przez chwilę, po czym kieruję się w stronę sterówki, mając na uwadze czas no-deco – na głębokości 25 m pokład Saska jest zwodniczo głęboki.
Wchodząc przez drzwi na lewej burcie, mijam maleńką kabinę toaletową, wspinam się po drabinie i przez właz na górną część pokładu – ukwiały, gąbki chmurne i gwiazdy z piór miejscami niemal blokują mi drogę.
Jest zdecydowanie więcej do zobaczenia – szczególnie chciałbym zejść głębiej do wraku – ale to będzie musiało poczekać na inny czas. Brakuje mi powietrza i robi się chłodno.
Kiedy Ed cumuje na Morzu Calle w pobliżu osłoniętej południowej strony Snake Island, obserwuję bielika siedzącego na małej latarni morskiej. Foki pospolite wygrzewają się leniwie na pobliskim półkolu dziurawych skał z piaskowca, od czasu do czasu wpadając do wody z delikatnym pluskiem.
Jesteśmy naprawdę blisko nich, ale łódka wcale nie przeszkadza fokom – Ed od lat przywozi tam nurków i snorkelerów i zawsze bardzo dobrze się dogaduje – mówi.
Słońce praży wodę, oświetlając wodorosty laminaria na skalistym dnie morskim 9 m poniżej, kiedy wtaczam się na ostatnie nurkowanie podczas tej wyprawy.
Jednak zanim dotrę na szczyt Snake Island Wall, na głębokość około 20 m, ta jasność wydaje się być odległa.
Piętnaście metrów poniżej, gdzie ogromny, inkrustowany anemonami nawis wcina się głęboko w ścianę, ciemność jest prawie całkowita, rozjaśniana jedynie przez słabą aurę zieleni sączącą się z góry.
Pode mną nie ma nic – ponad 200 m nieprzeniknionej czerni, od której nawet na samą myśl kręci mi się w głowie. Nurkowałem po ścianach tak głęboko w tropikalnych morzach, ale to inne doświadczenie: ekscytujące, dziwne i po prostu przerażające.
Idąc powoli z powrotem w górę ściany, a następnie przez pochyłe dno morskie prowadzące do brzegu, zauważam prehistoryczne chitony, przypominające wulkan gigantyczne pąkle żołędziowe i maleńkie krewetki ukrywające się w pęknięciach skały.
Jeszcze płytiej pod blaszkami rosną czerwone wodorosty liściaste, a dno morskie jak okiem sięgnąć stanowi bujny ogród.
ED kazał mi uważać dla fok pospolitych pod koniec nurkowania – często bawią się z ludźmi w wodzie – mówi – więc wynurzam się, żeby zobaczyć, czy uda mi się je znaleźć.
Nigdzie ich nie widać i już mam zakończyć dzień, gdy nagle w odległości około 20 metrów na powierzchni pojawia się gładka, szara głowa.
Schylam się, żeby dojrzeć go pod wodą, ale widoczność, choć dobra, nie jest wystarczająco dobra.
Niezrażony, I płetwa w stronę miejsca, gdzie ostatni raz widziałem fokę, wpatrując się w zieleń. Nic. Wynurzam się ponownie – oto jest. Schylam się z powrotem – nic.
W końcu moja cierpliwość została nagrodzona: niewielka foka pospolita z ciemnoszarymi piegami zaznaczającymi jej niemal niebieskawe futro, płynie w moją stronę, po czym okrąża i odpływa. Kilka sekund później wraca, na tyle blisko, że mogę spojrzeć w jego piękne, czarne oczy szczenięcia.
Stoję na piaszczystym dnie, a foka z wdziękiem krąży wokół mnie raz za razem, zaciekawiona mną tak samo jak ja.
W ten słoneczny czerwcowy dzień tuż pod powierzchnią woda jest ciepła, a w zbiorniku zostało mi mnóstwo powietrza. Minęło sporo czasu, zanim wróciłem na łódź.
|
Ukazał się w DIVER w maju 2016